piątek, maja 21, 2010

polSZCZYzna

Zacznę od tego, że jak powszechnie wiadomo (a jeśli nie wiadomo, to właśnie się do tego oficjalnie przyznaję) jestem jak to ładnie ktoś ostatnio określił „aszkołeczny”. Objawia się to tym, iż poza podstawówką, skończyłem tylko jedną prawdziwą szkołę (bo liceum uzupełniające dla dorosłych którego to przez jakiś czas miałem zaszczyt być „uczniem” nie określiłbym mianem szkoły) i to z pewnymi oporami. Na domiar złego była to zaledwie szkoła zawodowa. Do matury tez mi, mimo zaawansowanego już jak na ucznia wieku nie było śpieszno. Troszkę z lenistwa, a troszkę z czystej przekory podszytej odrobina głupoty. Miłością do edukacji nigdy nie pałałem, głównie za sprawą systemu który tą edukację wpajać nam do głów się starał i stara, ale o tym może przy innej okazji. I niech to będzie usprawiedliwienie moich problemów z ortografią i gramatyką oraz wszystkich innych przestępstw jakie można popełnić na języku polskim. Można by powiedzieć, że moje niedouczenie to wada i należy ją jak najszybciej poprawić. Zgadzam się z tym i na tyle na ile pozwala mi moje lenistwo staram się coś robić z tym faktem. Nie jest to może zbyt wielki wysiłek, rzekłbym, że wręcz przyjemność, bo polega głównie na czytaniu literatury wszelakiej, co moim skromnym zdaniem w jakiś sposób rozwija, ubogaca słownictwo, a czasami daję możliwość zabłyśnięcia w towarzystwie. Ale to niedouczenie ma i swoje zalety. Jedną z nich jest możliwość wypisywania takich jak poniższe farmazonów bez drastycznej ujmy na honorze.
Skoro się udało i wstęp mamy za sobą, czas przejść do tekstu właściwego, czyli sytuacji, która wywołała u mnie „święte oburzenie” pomieszane z lękiem o własną teraźniejszość a mych potencjalnych dzieci przyszłość i ogólną głęboką refleksją nad światem i kierunkiem w którym zmierza.
Zainteresowani? To dobrze, może uda się wam wytrwać do końca.
Sytuacja o której mowa, była banalna. Marnowałem sobie radośnie czas biegając z ekranie mojego monitora i dzierżąc w mych wirtualnych rękach Sten'a, na zmianę z Lee Enfild'em radośnie eksterminowałem kolejno, czy tez losowo pojawiających się na ekranie złych i niedobrych wojaków trzeciej rzeszy wyzwalając tym samym okupowaną przez wyżej wymienionych Francję (I taka dygresja – jeśli pani Steinbah po raz kolejny upomni się o niemieckie dobra zrabowane przez polaków w czasie II Wojny Światowej, powinniśmy w odwecie zażądać zwrotu zmarnowanego czasu który to nie jeden nastolatek, a i człowiek dorosły przeznaczył na krwawą wendettę wymierzaną wirtualnym Niemcom za naszych Bogu ducha winnych dziadków i pradziadków. A co! Należy się nam!). Za mymi plecami w tym czasie, mrugał sobie oglądany przez Natalię telewizor. Trwały akurat „Rozmowy w Toku”. Całkowicie pochłonięty ratowaniem świata przed nazizmem nie zwracałem zbytniej uwagi na to co dzieje się na ekranie. Do czasu... Ni z tego, ni z owego moja uwagę przykuła wypowiedz obecnej w studio pani psycholog brzmiącą mniej więcej: „Ja nie rozumie dlaczego pani...”. Myślałem że to przejęzyczenie, w końcu zdarzają się najlepszym, lecz po chwili pani psycholog (na jej szczęście nie posiadam pamięci do nazwisk, bo bez wahania przytoczyłbym dane personalne tejże „Pani Doktor”) znów tłumaczyła komuś opisując swoje odczucia słowami: „Ja nie rozumie takiej postawy...”. Mhm, pomyślałem – będzie grubo. I wierzcie mi – było... Niestety nie potrafię przytoczyć wszystkich kwiatków jakie padły tego dnia w programie ponieważ działo się to jakiś czas temu, a ma pamięć zawodną jest... Zapamiętałem jeszcze tylko iż pani psycholog do kobiet „przesłuchiwanych” przez prowadzącą zwracała się zazwyczaj „kobito”, oraz ogólny poziom jej wypowiedzi, z którego wynikało iż kompletnie nie radzi sobie z własnym życiem, mężem, dziećmi...
I może jestem przewrażliwiony, ale wydaję mi się, że coś tu jest nie tak...
Już od dawna telewizja jest dla większości naszej populacji jedynym kontaktem ze światem i szeroko pojętą kulturą. Dzięki łatwości odbioru zastąpiła książki, krzyżówki, grę w karty, czy chociażby zwyczajne robienie na drutach, dzięki któremu człowiek mógł pobyć sam ze sobą i mieć czas na coś tak oczywistego jak myślenie. W tej chwili włącza się magiczne pudełko i nie trzeba robić nic. Można siedzieć i chłonąć dźwięki i obrazy bez najmniejszego zaangażowania świadomości. Nie mówię że to całkiem złe. Sam jestem dzieckiem telewizji i czasami lubię po prostu wyłączyć się z otaczającej mnie rzeczywistości i gapiąc się w migający ekran masuję mózg kreskówkami. W obecnym przeładowanym zgiełkiem, stresem i pogonią za pieniądzem świecie pomaga mi to w jakiś sposób zachować „psychiczną higienę”.
Co ma do tego „ja nie rozumie” Pani Psycholog? Już tłumaczę.
Dawno już zauważyłem jakie problemy komunikacyjne mają moi rodacy. Zdaję sobie też świetnie sprawę, iż sam nie jestem w tej dziedzinie doskonały. Ba! Daleko mi do doskonałości i poprawności w mowie i piśmie co zresztą zapewne widać w tym tekście. Mimo to staram się walczyć z tym moim „kalectwem”. Wiem że kończenie zdania partykułą „nie” jest złe, ciężko mi się od tego odzwyczaić, ale staram się, bo czemu by nie? Kombinuję co robić by nie rozpoczynać każdego zdania od studenckiego „i wiesz”. Silę się też jak umiem by piękny staropolski przecinek, oraz wszyscy jego podwórkowi koledzy nie pojawiali się zbyt często w moich wypowiedziach. Brak mi też kwiecistości wymowy i jak zakładam nie potrafię po polsku akcentować. Nic to, staram się i będę się starał. Dla siebie, dla innych, dla zasady.
Tylko że ja mam stosunkowo łatwo. Czytam, staram się pisać i kompletnie nie boję się słowników wbudowanych w przeglądarki internetowe czy edytory tekstu. Napisałem „nie boję się”, bo zauważyłem mając okazję grać w różne mordujące bezlitośnie czas „strategiczne gry w przeglądarce” iż większość osób z nich nie korzysta... Z ortografią miałem i zapewne miał będę problemy przez całe życie. Ale od pojawienia się w moim życiu internetu zdecydowanie podniósł się mój poziom w tej dziedzinie. Dzięki właśnie wszelakim automatycznym słownikom, ludziom chętnym do poprawiania mnie podczas rozmów przez komunikatory i własnej chęci do nie odstawania od innych w tej dziedzinie. Dlaczego inni nie skorzystają z tych prostych metod? Bo po co, skoro nawet „doktorowie” mówią jak i oni...
Tutaj chyba czas już wrócić do naszej Pani Psycholog.
Jako dumna posiadaczka kończącego się na „r” zbitka liter przed nazwiskiem, powinna chyba reprezentować sobą troszkę wyższy poziom... I to nie dla tego by się wywyższać, tylko by zwyczajnie dawać przykład ludziom, dla których ten telewizor w którym to miała ambicję się pokazać, jest wyznacznikiem tego jak żyć, co jeść i w jaki sposób się zachowywać. Przecież teoretycznie jest osobą wykształconą, inteligentną i kulturalną, która podjęła się „misji” pomagania innym. I chwała jej za to. Tylko dlaczego podchodzi do tego w taki sposób? Moim zdaniem nie da się tego zrobić w takiej formie, jaką przedstawiła ww Pani Psycholog. A dlaczego? A chociażby dlatego, że każda, nawet najmądrzejsza sentencja wysmarowana kałem na ścianie publicznej toalety, nie będzie miała takie przekazu, jak to samo zdanie, podane w przystępny sposób w książce, na tablicy czy w innej, dowolnej formie sugerującej dbałość o przekazywaną treść. Przykład? Wystarczy wyobrazić sobie kartkę świąteczną od rodziny, w której zamiast standardowych życzeń możemy przeczytać „Dojebanych świąt i zajebistego nowego roku”. Treść oczywista, ale forma raczej nas nie ucieszy (no chyba że taka forma wynika z jakiejś konkretnej zażyłości).
Ale w wypowiedziach Szklanookienkowej Psycholożki może też być i druga strona medalu. Może Pani Psycholog oceniwszy „poziom rozmówcy” kalecząc język i gwałcąc formy starała się znaleźć jakąś platformę porozumienia z osobą której akurat próbowała pomóc. No niby bardzo fajnie. Tylko dwa małe ale:
Pierwsze – gdybyśmy mieli w zwyczaju równać w dół, to już teraz rozmowy z niektórymi ludźmi prowadzilibyśmy waląc kijem w ziemię, podskakując i wydając nieartykułowane dźwięki w kierunku przedmiotu naszej konwersacji.
Drugie – to jednak był program telewizyjny. Dla przypuszczam wielu szarych obywateli wyznacznik norm i jak już wcześniej pisałem – wzór do naśladowania. Więc jeśli jednak Pani Psycholog używała takiego języka w celu jaki opisałem powyżej, powinna się liczyć iż niewielu zrozumie jej intencję, natomiast wielu utwierdzi się w przekonaniu że taka forma wypowiedzi jest absolutna normą, skoro używają jej ludzie z „dr” przed nazwiskiem...
Jeżeli ktoś twierdzi że to przecież błahostka, głupkowaty program w telewizji, a jak wszystkim wiadomo – telewizja kłamie, to spójrzcie w co jesteście ubrani, jak ubrani są ludzie wokół was i zastanówcie się, jak byście chcieli by wyglądało wasze życie, oraz jak oni widzą swoją przyszłość i ambicje. Czyż ten obrazek nie wygląda znajomo?
Jeśli ktoś natomiast będzie miał wątpliwości podparte argumentem w stylu „ale przecież tylu ludzi w naszej szacownej telewizji wysławia się prawidłowo, nie naginając aż tak bardzo zasad polszczyzny i jakoś to nie wywiera pozytywnego skutku na szeroko pojęte społeczeństwo o którym piszę” to trochę racji będzie miał, ale niech nie zapomni, że dla ludzi, w tym i dla mnie, jakimś niepojętym prawem natury, czy innym zrządzeniem losu zły przykład, nawet taki wymagający większego wkładu własnego pod dowolną postacią, jest zdecydowanie bardziej pociągający i bardziej przyswajalny niż ten dobry :)


I to chyba tyle w tym temacie. Proszę nie brać moich wypocin zbyt dosłownie, to po prostu luźna myśl, którą jakimś cudem udało mi się (kalecząc i zapewne gwałcąc przy tym język polski) przelać na ekran komputera by później wpuścić w sieć i po cichu liczyć na jakiś komentarz lub polemikę ;)

Do następnego ;)

Etykiety:

niedziela, sierpnia 23, 2009

Szef Wszystkich Szefów

A teraz coś nowego. Zawsze wstawiałem tu kilometrowej długości notki, które nielicznym tylko chciało się czytać, okraszone zdjęciami, których też było tu dla niektórych zbyt dużo. Więc tym razem coś innego. Krótka myśl, spostrzeżenie, czy nawet szumnie mówiąc – refleksja, jaka naszła mnie gdy pomykałem sobie beztrosko rowerem po jednym z poznańskich chodników (zazwyczaj tego nie robię, ale zdarzają się wyjątki ;) ).
Otóż podczas tego pomykania, zauważyłem idącego z przeciwka i dumnie wypinającego pierś cherlaka w czarnej koszulce, na której widniał ogromny biały napis „SZEF WSZYSTKICH SZEFÓW”. Jak widać nic oryginalnego. Koszulki te, jeśli nie na jakichś bazarach, festynach, czy innych im podobnych miejscach widział chyba każdy. Kto nie widział tam, trafił pewnie na zdjęcie takowej w internecie. Przyznam się bez bicia, że bawił i bawi mnie ten tekst. Może nie tak, bym śmiał się w głos i klepał po udach, ale jednak.
Natomiast tego dnia, nie wiedzieć dlaczego, coś spowodowało, ze zagłębiłem się w istotę tego prostego tekstu. Czy ma on jakiś głębszy sens? Jakieś ukryte przesłanie? A może po prostu ten tekst jest bezdennie głupi? I oto co mi wyszło:
Pewnie każdy z was pracował, więc każdy miał jakiegoś szefa, a jeśli nie – zapytajcie proszę kogoś kto szefa miał, jak go w danym miejscu pracy nazywano. Rzadko były to zapewne pochlebne słowa, choć i takie się mogą zdarzyć. Ale generalnie, w języku podległych mu ludzi, „szef” to w delikatnej wersji „stary” a w chwilach wzburzenia, lub obcinania premii - „chuj” i wszelakie wariacje na temat tego pięknego staropolskiego słowa. Więc czy „SZEF WSZYSTKICH SZEFÓW” nie znaczy tyle samo co „CHUJ NAD CHUJAMI”? Oczywiście można w miejsce podanego przeze mnie epitetu wstawić własny, których każdy ma zapewne kilka na podorędziu, sens jednak pozostanie ten sam.
I teraz pytanie – czy chuderlawy młodzian podążając moim tokiem rozumowania dalej wypinał by tak dumnie swą wątłą klatę? Chyba nie ;)

I informacja dla potencjalnie święcie oburzonych: powyższy tekst, to oczywiście ni mniej ni więcej, tylko żart ;)

Do następnej ;)

Etykiety:

niedziela, lipca 12, 2009

Pierwsza Piesza Masa Krytyczna

Jako że wraz z Natalią byliśmy w Poznaniu i zbliżał się ostatni piątek miesiąca, nie mogłem odpuścić i namówiłem Natalkę by razem ze mną udała się na Masę Krytyczną. Pierwsza od czasu gdy skradziono mi Mangustę. Ustawiłem się dwa dni wcześniej w pracy tak, by w piątek przyjść nie jak zwykle na 19:00 a na 21:00.
I tak, w piątek 26 czerwca o godzinie 18:25 zjawiliśmy się w okolicach Pręgierza na Starym Rynku. Ucieszyłem się, gdyż na miejscu czekało już dość sporo rowerzystów



Po krótkim oczekiwaniu i zakupieniu od Tsunami baloników, dowiedzieliśmy się, że Masa tym razem, nie będzie wyglądać jak zwykle – będzie piesza...
Pomysł wynikł z tego, iż miejscy urzędnicy nie uznają przejazdu rowerami, jako legalnej demonstracji. Ich zdaniem, demonstracja musi iść, lub stać. Inne formy są niedopuszczalne. Więc około godziny 18:35 wszyscy zebrani rowerzyści zsiedli ze swoich pojazdów i poprowadzili je w eskorcie policji ulicami okalającymi stary rynek pod Urząd Miasta Poznania i dalej, pod pomnik Starego Marycha.















Większość trasy towarzyszyła nam Dupa z Uszami :) (lub jeśli ktoś woli – Słowik ;) )





Tam, po krótkiej pogadance Marych został odznaczony medalem, za rowerowe zasługi dla miasta :)



I na tym czerwcowa Masa ku niezadowoleniu mojemu i rozczarowaniu Natalii (w końcu to jej pierwsza masa, a okazało się, że zamiast jechać ulicami miasta, smętnie spacerowała) miała się niestety zakończyć. Ale gdy wybieraliśmy się już do domu, okazało się, że część zebranych pod pomnikiem rowerzystów, chce sobie zorganizować masę na własną rękę. Niewiele myśląc – przyłączyliśmy się :)
Nie będę jak to miałem w zwyczaju opisywał dokładnie którymi ulicami przejechała Masa, tylko po prostu opisze fotki które zrobiłem telefonem podczas przejazdu :)

Plac Wolności



I rozradowana Natalia ;)



Ratajczaka





Św. Marcin







Rondo Kaponiera (i znów jak na mój gust zbyt wiele tych kółeczek zrobiliśmy... ;) )





Zwierzyniecka



Bukowska





Matejki



Głogowska



Most Dworcowy





Pułaskiego (i przestroga, by nie mocować w ten sposób baloników – gdy zejdzie z nich powietrze, wyglądają naprawdę mało apetycznie ;P )



I gdy masa skręciła w ulicę Przepadek,



my już jej nie towarzyszyliśmy, gdyż zbliżał się czas, gdy powinienem stawić się w pracy. Nie żałuję, bo powiem szczerzę, nie lubię gdy na masie, rowerzyści jadą ulicą, mimo iż obok jest ścieżka (nawet marna, ale jest) rowerowa. Przecież Masa Krytyczna jest po to, by właśnie budowano nowe ścieżki. Blokujemy ulice, bo nie ma na nich miejsca dla nas, rowerzystów. Więc jaki ma sens wkurzanie wszystkich, gdy wzdłuż danej ulicy biegnie ścieżka? No nie ważne. Ważne że Masa się udała i że Natalii się podobało, przez co jej pierwsza Rowerowa Masa Krytyczna, nie była również ostatnią :)


Do następnej ;)

Etykiety: , ,

wtorek, lipca 07, 2009

Cube

Jak powszechnie wiadomo, a jeśli nie wiadomo, to się właśnie wyjaśni, iż istnienie tego bloga, zostało zapoczątkowane właściwie dwiema rzeczami. Pierwszym był googlowski program „picasa”, przez którego założyłem bloga, przede wszystkim z ciekawości, czy będę miał ochotę i o czym pisać. Drugim i chyba najważniejszym, bo dostarczającym tematów czynnikiem był rower. Zakupiony ponad cztery lata temu góral marki „Moonguse”, zwany pieszczotliwie „Mangustą”. Dzięki niemu rozwinęła się moja „cykloza” czyli coś jakby pasja związana z rowerami. Niestety zdarzyło się to, czego boją się wszyscy użytkownicy rowerów – Mangusta została mi skradziona i to perfidnie, bo dosłownie sprzed nosa. I w tym miejscu mógłbym ponownie podziękować firmie „Trelock” za napis „cut protection” na moim zapięciu rowerowym, ale sobie odpuszczę ;) Za to przejdę do rzeczy, czyli zakupu nowego roweru.
Zbierałem się do tego długo i muszę się przyznać – leniwie. Bo gdy już się miało rower, który był rowerem wręcz wymarzonym i modyfikowanym tak, by odpowiadał wszystkim moim wymaganiom, ciężko wybrać coś z ofert sklepowych, które znacznie odbiegają od moich preferencji. I trwało to moje zbieranie się do zakupu ponad półtora roku... I pewnie gdyby nie motywująca mnie do tego Natalia, ciągle byłbym smutnym rowerzystą bez roweru. Na szczęście jej naleganie, bym się w odpowiedni pojazd zaopatrzył odniosło skutek. I tak, gdy finansowo poczułem się choć przez chwilkę pewnie, upatrzyłem sobie (lub to Natalia mi go znalazła, nie pamiętam niestety jak to dokładnie było) rower marki „Cube”, o wdzięcznej nazwie „Analog disc”.
Chyba jedynym dystrybutorem tej marki w Poznaniu, jest klep „Ski Team” na ulicy Bułgarskiej. Wybraliśmy się tam więc pamiętnego dnia 06.04.2009r, by obejrzeć na żywo i ewentualnie zakupić wymieniony wcześniej wehikuł (ewentualnie... no nie tak do końca ewentualnie, bo niestety jestem takim typem, który gdy sobie coś upatrzy to zdobędzie).
I w tym momencie nie za bardzo mam co dalej opisywać. No chyba że skupił bym się na pani przy kasie, która wydawała się przerażona faktem, że w ogóle chcemy coś kupić i to na raty (bo niestety mój rower, muszę przez jeszcze 10 miesięcy spłacać).
Przerażenie nie jest już niestety dobrym słowem na opisanie miny tej samej pani w momencie, gdy podczas oczekiwania na poskładanie mojego roweru, Natalia również zdecydowała się kupić rower :) Po tym, jak uzyskaniem przeze mnie rat w „Lucasie” (których oczywiście nie dostałem, bo Lucas daje kredyty/raty tylko tym, którzy mają już u nich jakieś spłacone raty/kredyty. Inaczej nie ma szans, no chyba, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu, lub przez nieuwagę lub błąd ludzi wydających decyzję o przyznaniu rat/kredytu uda się dziwnym trafem dostać do grona wybranych przez Lucasa (mówię serio o dziwnym trafie lub szczęściu, bo znam przypadki, gdy ta sama osoba, na przestrzeni tygodnia, raz nie uzyskała zdolności kredytowej, a innym razem nie było z tym najmniejszego problemu)) okazało się niemożliwe – trzeba było skorzystać z oferty innego banku, pani przy kasie zareagowała paniką pomieszaną z desperacją i chęcią zapadnięcia się pod ziemię. Mieliśmy niezły ubaw, gdy zmieniał się wyraz twarzy pani kasjerki, po tym, jak usłyszała że za drugi rower zapłacimy po prostu kartą. Plusem jest fakt, że przy zakupie drugiego roweru, otrzymałem złota kartę klienta, dzięki czemu Nataliowy rowerek kosztował nas blisko 200zł mniej :)
Tym razem to już naprawdę wszystko :) Rowery sprawują się świetnie, obydwa przejechały już po ponad tysiącu kilometrów, bez żadnych awarii czy innych problemów (no dobra, musiałem wyregulować sobie tylną przerzutkę, bo serwis w Ski Teamie jest równie rozgarnięty co pani przy kasie, ale o tym mógłbym napisać kolejna notkę, pewnie równie obszerną jak ta...) i mam nadzieję, że tak pozostanie :)
No i oczywiście zdjęcia rowerów :)
Będę nieskromny i najpierw pochwalę się swoim pojazdem, w którym póki co zmieniłem opony (dzięki Seba :) ) oraz pedały i dodałem lampki plus licznik.




By później pokazać wam Natalkowy welocyped w który od wersji oryginalnej różni tylko dodanie oświetlenia i licznika :)


A i jeszcze jedno. Chciałbym tutaj przestrzec was, przed firmą „Cannondale” zajmującą się produkcją rowerów i akcesoriów do nich. Jest to chyba jedna z najdroższych firm na rynku, a o czym przekonałem się niedawno obcując z przednią lampką Natalii – ani troszkę nie warta swej ceny.
Otóż śpiesząc się, z zakupem oświetlenia dla Natalkowego roweru, zdecydowałem się kupić za prawie 70zł przednią lampkę wcześniej wspomnianej firmy. Natalia była zachwycona jej wyglądem, choć odrobinkę zawiedziona tylko jedną opcją świecenia. Ale nie ważne, do rzeczy.
Okazało się, że lampka po pierwsze wypada z uchwytu, ot tak, wystarczy lekko trącić i trzeba ją zbierać z ziemi. Ale to nic w porównaniu z faktem iż całe mocowanie do kierownicy potrafi po prostu odpiąć się i odpaść... Zdarzyła nam się taka sytuacja, gdy wybraliśmy się na 30sto kilometrową wycieczkę po okolicach Obornik. Trzy kilometry przed domem, Natalia zorientowała się iż nie ma lampki. Żeby tylko samej lampki... Na kierownicy nie pozostał po niej ślad... Po chwili wahania, zdecydowaliśmy się wracać ta trasą, którą jechaliśmy, bo to okolice raczej spokojne i mało uczęszczane, więc istniała szansa, że nikt naszej zguby nie znalazł. I fakt, szczęśliwymi znalazcami byliśmy my :) Co prawda leżące na leśnej drodze światełko wraz z przyległościami znalazłem gdy mój licznik wskazywał już 61km, czyli jakieś 2 i pół kilometra od Natalii domu, ale ważne że w ogóle się udało :D
Po tym incydencie mocowanie zablokowałem na stałe za pomocą poxkipolu, a zacisk dodatkowo przytrzymuje gumka zrobiona ze starej dętki, no i oczywiście smyczka, bo szczęśliwie latarka ta posiadała szlufkę na takową. Gdyby nie to, od opisanej sytuacji Natalia lampkę zgubiła by jeszcze ze 2 razy... O tym iż lampka podczas jazdy po wyboistym terenie mruga lub gaśnie całkowicie aż szkoda wspominać...
I tym razem to już naprawdę wszystko :)
Więc do następnej ;)

Etykiety:

środa, czerwca 24, 2009

Sakuroślub

O ile mnie pamięć nie myli, był jakiś dzień w okolicach środka marca. Dzień byłby zwykłym do bólu, gdyby nie jeden incydent. Ni z tego, ni z owego, wręcz że tak powiem znienacka otrzymałem list. I nie była to kolejna reklama, faktura do zapłaty, czy też radosne powiadomienie funduszu emerytalnego, o zgromadzonych na moim koncie środkach, które póki wystarczą przy dobrych wiatrach, na dwa dni dostatniego życia (czyli oprócz tego że nie będę głodny, stać mnie będzie na 3 piwa ;) ). List był od żywej osoby i już dwie połączone obrączki na kopercie, spowodowały iż ma twarz zaczęła się wykrzywiać w szelmowskim uśmiechu – chyba wiem od kogo :>
Czytam kto jest nadawcą – ha! Miałem rację!
Ale pozostaje kwestia formalności – trzeba otworzyć, żeby się upewnić.
Otwieram ostrożnie, co by nie uszkodzić koperty i zawartości - będzie pamiątka.
Ostrożnie, w białych rękawiczkach wydobywam z wnętrza kartę z zawiadomieniem.
Czytam i... Tak, to dokładnie to, czego się spodziewałem – Sakur się męży :D
Wiadomość ta wprawiła mnie w niesamowicie dobry nastrój, który trwał dobre 3 dni :)
I w tym miejscu chciałbym przeprosić Sakura, iż nie powiadomiłem jej o tym, jak podziałało na mnie otrzymane zawiadomienie. Chciałem, ale jakoś komp stał wtedy nieużywany przez dłuższy czas, a jak wiadomo czas destruktywnie pływa na chęci i po blisko 2 tygodniach, zwyczajnie głupio mi było mówić, jak to bardzo podekscytowało (tak, nie boję się tego słowa, bo chyba jest najbardziej odpowiednie) mnie to wydarzenie (tak jak by teraz, po blisko trzech miesiącach, nie było to głupie.. No nie ważne :) ).
Na zawiadomieniu widniała data 24 kwietnia i tego też dnia, wybraliśmy się – Jacek z Aśką, Seba z Karolą, oraz oczywiście Natalia i ja, do Mosiny.
Wszyscy spotkaliśmy się na dworcu PKP, by załadować się w odpowiedni pociąg dzięki któremu, mieliśmy zjawić się w Mosinie z wystarczającym zapasem czasu.
Mimo to, na miejsce ślubu dotarliśmy na ostatnią chwilę...
A oto jak do tego doszło.
Pociąg był na miejscu o czasie, czyli z godzinnym zapasem. Wybraliśmy się więc do sklepu, aby uzupełnić siły, po długiej i ciężkiej podróży, oraz przed czekającym nas podniosłym wydarzeniu.
Tym ze tak do końca nie wiemy gdzie odbywa się ślub – jakoś nikt się nie przejmował. Niesłusznie...
Gdy już najedzeni, z dobrym humorem i pełni optymizmu dotarliśmy pod Urząd stanu cywilnego w Mosinie, mimo to coś nie dawało nam spokoju – dlaczego urząd jest zamknięty na głucho?
Zawiadomienia oczywiście nikt nie miał przy sobie, więc wszelakie wątpliwości co do miejsca zdarzenia, były ciężkie do rozstrzygnięcia.
W końcu, o ile się nie mylę Sebie udało się uzyskać informację, że ceremonia nie odbywa się w samym urzędzie, a w „Sali Ślubów” na ulicy „jakiejś tam”. Mhm...
Pierwsze próby wypytania napotkanych ludzi o ulicę „jakąś tam” nie odnosiły skutku... Nikt nie wiedział o czym mówimy. W końcu, o ile mnie pamięć nie myli, Jackowi udało się dopaść przechodniów dysponujących odpowiednimi informacjami.
Ruszyliśmy na prawie dziesięciominutowy spacer, by wypluwając płuca, ociekając potem, oraz ledwie trzymając się na nogach (taaaaa, przesadzam i to grubo, ale serio niezły kawałek drogi był) stawić się na miejscu po blisko 15 minutach od rozpoczęcia ceremonii.
Czekaliśmy więc grzecznie, mniej więcej tak:

Od lewej: Asia, moi, Seba, oraz Karola
Natalia jakoś unikała obiektywu aparatu i nie udało mi się jej uwiecznić, czego niezmiernie żałuję, bo nawet Jacka – dyżurnego fotografa wycieczki złapałem na jednym „pstryku”

Ale do rzeczy – przecież o ślub tu chodzi.
Po niemożliwie długim, trudnym, wyczerpującym oraz nerwowym oczekiwaniu czyli jakichś piętnastu minutach, naszym oczom ukazała się młoda para.
I już na pierwszy rzut oka, można było zauważyć, jak bardzo Sakur jest pijana szczęściem

Widać, prawda? ;)
Niestety to chyba jedyne „dobre” zdjęcie młodej pary. No chyba że jeszcze to

to

lub to :)

Poczekaliśmy grzecznie, aż rodziny, bliscy znajomi, oraz jeszcze bliżsi znajomi złożyli stosowne życzenia, po czym sami rzuciliśmy się życzyć wszystkiego naj, i jak naj, i że w ogóle super naj, i że się naj cieszymy i żeby im naj było i w ogóle naj. Po czym gwiznęliśmy z koszyczka ja winogronko, a Natalia czekoladowe lentylki w miętowej polewie – cwaniara...
No nie ważne – po całym tym życzeniu nowożeńcy zapakowali się do moim zdaniem bardzo słusznego pojazdu

I odjechali w sina dal. Czy gdzie tam ich kierowca nie wywiózł...

To by mogło być na tyle, jeśli idzie o wypad do Mosiny na Sakurowo-Krzysztofowy ślub, ale nie.
Po tym całym ambarasie, mając jeszcze czas do pociągu powrotnego, postanowiliśmy udać się na piwo. Było miło, przyjemnie i beztrosko (a więcej na ten temat czyli kilka fotek, wykonanych przez Sebę KLIK (nie, wcale nie piłem i nie, nie pokazywałem "fuck off", to filmowy fotomontarz) . Udaliśmy się później na pociąg.
I tu niespodzianka – pociąg się nie pojawiał... Nie pojawiał się przez 10 minut, 15 minut, 25 minut, 35 minut... I nikt nie wiedział dlaczego. Czyżbyśmy coś przegapili? Rozkład jazdy w internecie był podstępnie sfałszowany? Dowiedzieliśmy się dopiero, gdy pociąg w końcu pojawił się na stacji. Jeden z pasażerów powiedział nam, że pociąg stanął gdzieś w polu, że może jakiś pożar w lokomotywie czy coś... Okazało się po kolejnych kilku chwilach.
Na Mosiński dworzec, podjechały dwa wozy straży pożarnej

Strażacy którzy z nich wysiedli, podeszli do lokomotywy i wyciągnęli z niej jakieś kratownice, wyglądające mniej więcej tak

Po czym potraktowali owe elementy gaśnicami. Nie znam się na pociągach, ale zakładam, że po prostu ciuchcia się zgrzała i trzeba było pomóc jej ochłonąć.

Po tym „incydencie” pociąg ruszył i bez problemów dotarł do Poznania. Ekipa w postaci Jacka z Aśką, Seby z Karolą oraz Natalii i mnie rozeszła się do domów.
I to tyle jeśli idzie o ten dzień, bardzo przyjemny, barwny i zapewne długo jeszcze przez nas (wszystkich) wspominany. Ja osobiście bardzo cieszę się z wyboru Sakura, choć z rzeczonym „wyborem” miałem mało do czynienia ;) Wierzę i liczę na to, że im się uda, no i naprawdę cieszyłem się na wieść o opisywanym wydarzeniu.
Co do bloga, którym niektórzy się może jeszcze troszkę interesują, a który usycha gdzieś samotnie w ostępach sieci. Nie wiem co będzie dalej, czy będę pisał, czy nie, bo generalnie brak mi czasu i weny. Choć troszkę więcej się teraz w mym życiu dzieje z racji zakupienia nowego roweru, następcy Mangusty – Cuba. Może w następnej notce zobaczycie jego zdjęcia i krótki opis. A może nie będzie następnej notki? Czas pokaże :)



A tymczasem, tradycyjnie – do następnego czytania ;)

piątek, czerwca 27, 2008

Noc Muzeów

W tym roku, już po raz szósty Poznań otworzył w nocy (tudzież nie zamknął o czasie) wszystkie swoje muzea. Kolejna nie lada gratka dla oszczędnych ;) A w tej kwestii uważam się za oszczędnego, bo nigdy nie rozumiałem, dlaczego za dobra kultury, oraz wgląd do historii, którą przecież nasz naród tak wysoko ceni, trzeba tyle płacić... Na szczęście są w muzeach „wolne soboty”, z których to z Natalią chętnie korzystamy. Postanowiliśmy więc skorzystać i z „Nocy Muzeów”, bo liczyliśmy na fajny klimat, jaki mogło by mieć zwiedzanie muzeów po zmroku. I w sumie nie zawiedliśmy się, choć zwiedziliśmy naprawdę mało... Ale od początku.
Dzień ten, czyli 17 maja, należał do tych, w których to pogoda lubi wyrządzać różnego rodzaju, niekoniecznie miłe niespodzianki. To tez z domu wyjść nam się nie chciało okrutnie i po potężnej ulewie która nawiedziła miasto wieczorem, byliśmy bliscy ze zrezygnowania z naszego planu. Mimo to udało nam się w końcu z domu wyjść. Co prawda dopiero koło dwudziestej pierwszej, ale jak to mówią lepiej późno niż wcale ;) Pogoda mimo wszystko nam sprzyjała, bo kolejna ulewa, rozpoczęła się gdy już jechaliśmy tramwajem, a zakończyła nim z tego tramwaju wysiedliśmy, ot fart :) Na pierwszy ogień wybraliśmy ratusz – Natalia w ratuszu nie była od dawna, a ja – wstyd się przyznać – wcale. Ale po tej wizycie mam zamiar tam powrócić i to jeśli się uda – nie raz. Ratusz naprawdę urzekał stylem i wystrojem, oraz przede wszystkim – widokami z okien. Niestety tych ostatnich pokazać wam nie mogę, gdyż w ogóle nie brałem się za pstrykanie po zmroku telefonem, z doświadczenia wiem, że zrobione w ten sposób zdjęcia, mogą co najwyżej irytować nieostrością i obficie występującą na nich kaszką.
Za to mogę wam pokazać coś co większość ludzi lubi, a reszta uwielbia, czyli nieostra fotkę starych motocykli

Coś co prawie każdy Wielkopolanin widział z daleka, a Ci którym chciało się wejść do Ratusza mogli zobaczyć z bliska (kompletnie obcy ludzie w tle, są jak zdążyliście zauważyć już na pierwszym zdjęciu - standardem)

Oraz fotkę, która mnie się osobiście ze wszystkich jakie zrobiłem tego wieczoru podoba najbardziej, czyli widok ze schodów prowadzących na wyższe piętra Ratusza

Z ratusza uciekliśmy dość szybko. Głównie za sprawą przelewających się po poszczególnych pokojach tłumów i niesamowitej duchoty, przez którą już po kilku chwilach byłem zlany potem. Gdy wydostaliśmy się na zewnątrz, udaliśmy się w stronę Muzeum Instrumentów Muzycznych – lecz zrezygnowaliśmy z ambitnego planu wciskania się do środka, gdy przez otwarte okna budynku, ujrzeliśmy dzikie hordy oblegające znajdujące się wewnątrz pomieszczenia... Pomyślałem więc, że dobrze będzie się wybrać do muzeum etnograficznego, które znajduje się dość mocno na uboczu, ergo – nie będzie tam takich tłumów. Po drodze chcieliśmy wstąpić jeszcze do Natalii ulubionego muzeum – Archeologicznego, lecz stojąca przed muzeum kolejka ludzi czekających na wstęp, skutecznie nas do tego zniechęciła.
W okolicach muzeum etnograficznego było mimo zbliżającego się koncertu tak jak przypuszczałem troszkę luźniej. Nim zwiedziliśmy główne muzeum, wstąpiliśmy najpierw do wybudowanego niedawno i budzącego wiele kontrowersji odnośnie finansów muzeum Bambrów Poznańskich. Warto zwiedzić ten budynek głównie przez umieszczoną wewnątrz makietę Bamberskiej chaty wraz z wyposażeniem.







Naprawdę przyjemnie zwiedza się starodawne pokoje, kuchnie, sypialnie...
Górna część muzeum Bambrów, była już mniej widowiskowa, choć i tak warto tam zajrzeć, gdyż niektóre przedstawione tam „sprzęty agd” pamiętam z dzieciństwa :)

Później odwiedziliśmy już tylko Muzeum Etnograficzne.





Powiem szczerze – warto tam zajrzeć, ale najlepiej – po zmroku właśnie. Jest absolutnie upiorne. Widok zdjęć ludzi „z epok” głównie prostych chłopów, którzy uśmiechają się z czarno - białych fotografii w sposób, w jaki uśmiechać się potrafią tylko fanatyczni wyznawcy Jezusa wierzący w Chochoła, Południce, Topielice, Dolę i całą pozostałą brać upiorów, demonów i zabobonów potrafiący bez mrugnięcia okiem ukamienować własne dziecko za zły kolor włosów, robią naprawdę niezłe wrażenie. Tak jak sala, w której zdjęcia tychże postaci widnieją powiększone na całą ścianę, otoczone eksponatami tworzącymi wystrój w stylu tamtejszych gospodarstw, z głośników dobywa się cichy głos małego dziecka, śpiewający piosenkę, z której jedynym zrozumiałem słowem jest „Jezu”...
To kilka fotek



Kolejna atrakcja, to sala zawierająca manekiny ubrane w ludowe stroje. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że każdy manekin, zamknięty jest w osobnej gablocie, sprzężonej z czujnikami ruchu. Gdy koło niej przechodzimy, wewnątrz szklanego pomieszczenia zapala się światło, a manekin zaczyna powoli wirować wokół własnej osi. Mocne. Poniższe fotki pochodzą właśnie z tej sali. W drodze powrotnej, chcieliśmy zahaczyć jeszcze o zamek, lecz grupa około 50 osób czekających na wstęp, skutecznie nas zniechęciła... Żałuje tylko, iż Natalia była zbyt zmęczona, by odwiedzić jeszcze mieszczące się pod Rondem Kaponiera Muzeum Motoryzacji, lecz wierzę, że uda mi się je zwiedzić w najbliższym czasie :)
Ale spokojnie, notki z tego nie będzie :)
Podsumowując – Noc muzeów – naprawdę fajna sprawa, choć napierające tłumy czasem odbierają jej urok. Na szczęcie czasem też tego uroku wbrew pozorom dodają. Fajny pomysł na spędzenie wieczoru w mieście, ale pod warunkiem że ma się ochotę naprawdę sporo chodzić i nie przeraża was możliwość utknięcia w kolejce do wyjścia lub wejścia. To tyle :) Przyznam się szczerze, że generalnie nie wiem, dlaczego opisuję tak mało znaczący wieczór, gdy w kolejce czeka opis znacznie dłuższej bo liczącej około 400km w jedna stronę wyprawy, podczas której zwiedziliśmy znacznie więcej niż tylko obiekty kultury w postaci trzech muzeów, ale możliwe że po prostu chcę tym lekko wzbudzić wasz apetyt ;) W każdym razie żegnam się standardowym „do następnej” tym razem dłuższej i znacznie bogatszej w zdjęcia notki ;)

p.s

Mam nadzieje, że napisanie jej, nie zajmie mi jak w wypadku powyższej ponad miesiąca :P Ale na deficyty mojego czasu skarżyć się można Natalii :P

Etykiety: